poniedziałek, 19 grudnia 2016

Tworzenie strony na facebooku i przejęcie oficialnego fanpage cz.2

 Dzień dobry!

Jest dość duży progress odnośnie zabawy z facebookiem i stroną. Niedawno okazało się, że na podobny pomysł wpadła inna grupka fanów i postanowiliśmy połączyć siły. Tyle dobrego, że my zaczęliśmy  od fanpage, a oni od grupy. Udało nam się napisać do osoby odpowiedzialnej za tworzenie i edycję dragonforce.com, która w ciągu jednego dnia od wiadomości poprawiła nam literówkę w linku. Automatycznie w ten sposób o odnowie dowiedział się zespół, co poskutkowało tym, że na Instagramie obserwuje nas perkusista- Gee. Obecnie na grupie mamy coś koło 35 osób, a na stronie 40. Nadal czekamy na hasła do linku, który pozwoli nam popchać robotę do przodu. Postanowiliśmy podzielić posty na dwie grupy: tematy, które są ciekawe i nie wzbudzają kontrowersji dajemy na stronę. Wszystkie akcje fanowskie, głupkowate pomysły, czy niecenzuralną przeszłość zespołu, prywatne posty z instagrama pozostawiamy w zamkniętej grupie.

A tak w wolnym czasie trwa moja walka z przebraniem na WOŚP'a, na którego wybieram się w  smoku, którego przedstawiłam Wam kilka postów wcześniej. Planuję wykonać też na Pyrkon atrapę gitary Egen18, jeszcze czekam na perukę i muszę pokombinować z makijażem. Mogę obiecać, że chociaż w ogólnikowy sposób wytłumaczę jak takowa gitarka powstaje. Możliwe, że to Wam trochę pomoże w późniejszej zabawie np. z gitarą Marceliny z Pory Na Przygodę.

poniedziałek, 28 listopada 2016

Tworzenie strony na facebooku i przejęcie oficialnego fanpage cz.1

  Już jakiś czas temu postanowiłam porzucić grę w osu. Czułam pustkę, miałam wrażenie, że znowu marnuję się w swoim ciasnym pokoiku.

 Pewnego wieczoru trafiłam poprzez oficjalną stronę Dragonforce na nieużywanego od 6 lat fanpage. Pierwszym krokiem, który zrobiłam, było utworzenie strony na facebooku. Tam zebrałam 3 osoby, które będą starały się mi pomagać. W międzyczasie napisałam do ówczesnej właścicielki tamtego fanpage z prośbą o zgodę na przejęcie materiałów i haseł. W momencie gdy ta na fb będzie się rozwijała, ja z Jankiem będę miała czas na odnowienie tamtego linka. Liczę na to, że uda mi się to wszystko poprowadzić na tyle zgrabnie, aby ponownie zebrać jak największą ilość fanów tego zespołu. Dosłownie chwilę temu uzyskałam zgodę. Od 16 grudnia będę mogła zająć się tamtym linkiem. Trzymajcie za mnie kciuki! <3


Wasza wilczus.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Kigurumi smoka, nowe tło do zdjęć.

Dzieńdobrywieczór!
 Coraz częściej słyszę od was, że odwiedzacie mojego bloga. Dawno nie wrzucałam tu nic konkretnego, a po takich wiadomościach gdzie sami upominacie się o istnienie tego miejsca, aż głupio by mi było czegoś nie dorzucić. Mam zagwostkę dotyczącą Szówki. Nie wrzuca ona już od dawna tutaj postów, a ja łudzę się, że czasem zasklepi moje dziury czasowe jakimś postem. No cóż. Zobaczę co jeszcze z tego wyjdzie.

Przeglądając ustawienia i odpisując na nieliczne komentarze, zauważyłam, że niedługo stuknie tutaj 10 000 wyświetleń. Dla mnie to przeogromna suma. Zmotywowała mnie ona do małej przeróbki w pokoju, która pozwoli mi robić lepsze fotki tego co tworzę. Teraz 1/3 mojej ściany to biała kartka do druku wielkoformatowego ;)


Jak dla mnie? Super rzecz! Mimo, że jestem totalnym amatorem w zdjęciach, to sam fakt takiej kartki skupia wzrok konkretnie na tej rzeczy, którą chcę pokazać. Nie muszę się martwić o jakiś bałagan w tle, bo go nie ma! :D

A teraz przechodząc do tematu. Postanowiłam uszyć sobie pidżamę. Miałam plan stworzenia instrukcji na takową, ale z racji, że był to mój pierwszy w życiu takiej wielkości projekt z polaru, to musicie dać mi troszeczkę więcej czasu na zaprzyjaźnienie się z maszyną. 

Jeśli bylibyście zainteresowani np. zamówieniem takowej jako prototypu, to zapraszam w komentarzu. Wtedy Wasz pomysł stałby się już podstawą do mojego tutorialu ;) 
Czas na efekty:

Smok bazowany był na pidżamie, którą kiedyś kupiłam za grosze przez stonkę z takowymi ciuszkami. Cały wykrój odrysowałam na ogromnych kartkach i dodałam elementy własne takie jak łuski, skrzydła, ogon, rogi i uszy. Cała robota zajęła mi równo jeden dzień i mimo, że nie jest idealna, to jak na pierwszy raz z maszyną - jestem z siebie dumna!

 Ogon przymocowałam poprzez rzep. Udało mi się dorwać 15 cm szerokości taśmę, dociąć ją i odpowiednio przyszyć. Zalety? Da się wyspać, można użyć ogona jako poduszki, pomocne przy transporcie. Wady? Ludzie uwielbiają go podkradać i podczas koncertu nie raz oddawano mi go z drugiego końca sali, aczkolwiek zawsze wracał! Ciężko jest też z przyczepianiem go na oślep, co kończy się śmiesznymi scenkami, podczas których znajomi muszą mi go przypinać niemalże jak ogon osiołkowi.

Uszy są jednym z moich ulubionych elementów w tym stroju. Jedno jest zwykłe, a drugie pogryzione na kształt fragmentu gitary Hermana Li z Dragonforce. Kto zna modele Egen z Ibanez'a, ten wie o co tutaj chodzi ;)

Kolejnymi detalami są ręcznie wykonane naszywki z filcu. Jedna z nich jest logiem DF, które najczęściej jest kojarzone z albumem Maximum Overload, którego głównym przesłaniem był natłok informacji wbijanych do naszych głów. Takie przeładowanie nie pozwala często myśleć nam trzeźwo i logicznie.

 Drugie zaś jest symbolem zespołu Hunter, które w najkrótszym przekazie informuje o przeciwności wojnie, przemocy i manipulacji. Ten przekaz do mnie ogromnie przemawia, dlatego postanowiłam umieścić go na smoku. 

Jak pewnie się domyślacie - jestem bardzo ciekawa Waszego zdania odnośnie tego tworu. Czy macie jakieś pytania, prośby? Może chcecie przyczynić się do stworzenia tutorialu i przygarnąć własną pidżamkę tego typu? Dajcie mi znać w komentarzach - zawsze staram się na nie odpisywać. 




czwartek, 15 września 2016

Prezent dla Gorgotz'a - Jak zrobić naszyjnik z kostki do gitary?

Dzieńdobrywieczór!
Jakiś czas temu udało mi się dorwać kostkę Herman'a Li z Dragonforce. Jest to model z 2009r. Postanowiłam w jakiś sposób ją zawiesić. Szukałam informacji, poradników. Jedyny sensowny jaki znalazłam znajduje się tutaj:
Tutorial 

Pomysł spodobał mi się dużo bardziej od wykonania. Najbardziej zależało mi na tym, żeby kostki nie uszkodzić, zrobić naszyjnik tak, aby można ją było w każdej chwili wyjąć.
Do mojej wersji użyłam bardzo starej, typowej bransolety ze srebra, które kiedyś masowo zakładało się na ręce, aby ładnie wyglądały i jeszcze ładniej brzęczały wkurzając wszystkich dookoła.

Tak wygląda mój efekt końcowy będący 2 próbą walki z tym materiałem:



W trakcie pracy zauważyłam, że wkładając i wyciągając kostka nieco się wyciera. Postanowiłam więc, że sam wisiorek wyślę przyjacielowi, który potraktuje go jako formę użytkową, a wykonanie kolejnego zleciłam Sówce, która spróbuje zrobić go z fimo. CDN ;)

niedziela, 11 września 2016

Wilczus na Woodstocku! - Nostalgicznie nie tylko o wakacjach.

  Witajcie!
Wakacje już mam za sobą, a ja dalej wspominam minione 2 miesiące świetnej zabawy. W tym roku udało mi się spotkać masę starych znajomych z osu! i poznać nowych. Wdrapałam się też na Babią i Baranią Górę. Odwiedziłam Gdańsk, Sobieszewo, Wrocław i wiele innych, ciekawych miast. Takie sobie zwiedzanie Polski. Byłam też na furmeecie i nie raz, nie dwa latałam w kostiumie Wilka po mieście.















Przechodząc do głównego tematu:

Przez długi czas próbowałam zebrać się na Woodstock. Wiem, że obecnie niektórzy ludzie przyjeżdżają tam tylko dla youtuberów, fame'u, ale pech chciał, że miałam swoje własne widzimisię, które nie pozwoliło mi przyodziać podobnych klapek na oczy.

 Od (przelicza minione klasy w szkołach) 8 lat słucham Huntera. Wkręciła mnie w tą muzykę stara przyjaciółka, którą zwykłam nazywać "Baalu". Gdzieś w 6 klasie podstawówki wymarzyłam sobie pojechanie z tą właśnie osobą na koncert. Mijały wiosny, zimy i nigdy nie było możliwości urzeczywistnienia tego postanowienia. Skończyłyśmy szkołę, kontakt się zerwał, ale miłość do Hunter'a pozostała.

Było to jakieś 5-6 lat temu jak postanowiłam pojechać na Woodstock. Rodzice oczywiście tego nie popierali. Kto by puścił 13 letnie dziecko samo na taką imprezę, która wtedy była okryta gorszącymi opiniami? Temat zatarł się i powrócił w roku 2013. Znalazłam informację o tym, że panowie zagrają nad Odrą. Przekabaciłam starszego brata, aby objął mnie opieką i... wyjazd nie doszedł do skutku.















Pamiętam, że od tej pory rok rocznie w czasie tejże imprezy jeździliśmy do rodziny nad morzem. Przejeżdżając koło Kostrzyna, widząc drogowskazy i omijając je mimo wcześniejszych zapewnień "A wpadniemy na jeden dzień, co nam szkodzi" To sprawiło, że jeszcze bardziej zamarzyłam o tym, aby się tam wybrać. Podjuszana przez kolejne 3 lata przez starszych znajomych próbowałam, ale rodzice byli nieugięci. Aż tu w czerwcu słyszę: "Okej. Jedź".


 Przez cały okres oczekiwania na festiwal, codziennie upewniałam się, czy przypadkiem nie był to żart z ich strony. Sukcesywnie zaczęłam zbierać niezbędne rzeczy na wyjazd, szukać informacji o dojazdach i grupach, z którymi mogłabym się tam wybrać. Po drodze było sporo utrudnień takich jak: dziury w namiocie, brak organizacji w starej grupie, utrudnienia logistyczne, czy wylądowanie w gabinecie ochroniarskim ze względu na zbyt długie krzątanie się przy półkach z latarkami, co wzbudziło podejrzenie kradzieży. Ostatecznie na 2 dni przed wyjazdem miałam wszystkie niezbędne rzeczy i przytwierdzony do plecaka miecz świetlny, który miałam wykorzystać podczas koncertu Dragonforce.









Ze względu na to, że był to mój pierwszy wyjazd do Kostrzyna, wybrałam dojazd samochodem (z tej strony bardzo dziękuję Oli i jej Tacie za to, że dowieźli mnie tam bez żadnych opłat i jeszcze postawili obiad w trakcie trasy. Jesteście niesamowici! Jazda w dźwiękach Perfect'u i naszych prób śpiewania była przecudowna, niepowtarzalna, a stoicki spokój kierowcy w Kostrzynie i podczas deszczu do tej pory przyprawia mnie o uśmiech). Na miejscu miałam spotkać się z Gotorim i powędrować na pole namiotowe.


Po 5 godzinach znalazłam się na miejscu. Wędrując główną drogą słyszałam ze sceny Jurka, który witał się z ludźmi, a chwilę później pierwszy koncert. Jak pewnie wiecie, rozpoczęcie opóźniło się o godzinę. Było nam to bardzo na rękę: Ola z tatą znalazła się na Luxtorpedzie, a ja miałam trochę czasu na spotkanie Gotoriego. Widząc tych wszystkich ludzi miałam ochotę podchodzić do każdego z osobna i przytulać. Błoto, deszcz? Co to dla nas! Zawędrowaliśmy na namioty, pierwsze parę godzin spędziliśmy w największym, który przez kolejne dni stał się naszym umownym centrum dowodzenia. Mieliśmy tam swoją beczkę z piwem, arbuza Wilchelma, którego jakimś cudem przytargałam na samą górę z Lidla. Poza deszczowymi momentami konstrukcja namiotu pełniła funkcję suszarki do ubrań.  


 Niestety nie jestem w stanie opisać konkretnie co było pierwsze, drugie, rano, wieczorem. Dla mnie na Woodstocku czas się zatrzymał. Przestałam zwracać uwagę na pory dnia, nocy. Wszystkie dni zlały się w jedną piękną całość.

Nie mogłam namówić moich znajomych na Łzy. Tak długo biegałam po polu namiotowym, aż dwóch miłych chłopaków zgodziło się ze mną wybrać. Ta moc przekonywania! Mała scena ledwo pomieściła ludzi, a sam koncert był dla mnie niczym ogromne karaoke, w którym znałam na pamięć każdą piosenkę. Interakcja z ludźmi zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Moje resztki nieśmiałości odpłynęły daleko, a niepewność zniknęła niczym pękająca bańka mydlana. To właśnie było moje miejsce, mój czas. Mentalny drugi dom. Po tych wszystkich Narcyzach, Agnieszkach, Oczach szeroko zamkniętych zostałam tym razem ja zaciągnięta na Hey. Nie jest to muzyka, która przewijała się w moim domu. Nie weszliśmy nawet na teren sceny, ale koncert z szacunkiem przesłuchaliśmy i obejrzeliśmy.

Zgodnie w 3 osoby już z mojego obozu znaleźliśmy się na Decapitated. Laureat Złotego Bączka odstawił show i to genialne! Nie myślcie sobie, że stałam gdzieś z dala od rozszalałego tłumu! Po pierwszych utworach zgubiliśmy się w moshu. Co było najśmieszniejsze w moim przypadku: zanim tam wstrzeliłam moje 55kg i 164cm, 2 razy dosłownie odbiłam się od młyna. Do 3 razy sztuka? Nie poddałam się! Wzięłam kilkumetrowy rozpęd i dumna z siebie szarżowałam w epicentrum przez kolejne kilkanaście minut. Było warto!


Ostatnim ważnym dla mnie koncertem był Dragonforce, ale zanim do niego przejdę:


Z rana poszliśmy się wykąpać pod prysznicami. Chodziliśmy sobie w klapeczkach, krótkich spodenkach. Ogólnie były to rzeczy przejściowe, aby przed DF pójść na namioty i założyć bojówki, glany, ciemne koszulki. Przez długi czas szukał mnie Aven z Amareną. Zanim mnie odnalazł, postanowiłam spróbować obalić mit o zemście z Kryszny. Jedzenie jest przepyszne! Naprawdę byłam nim zachwycona. Za 8 zł dostajecie taki ładny, spory talerz jedzenia - ryż z curry, kasza manna wymieszana z jabłkiem i coś co można porównać do mączastego, ostrego gulaszu bez mięsa. Jak widzicie, to wszystko obficie posypano nam czymś na wzór prażynek. Powiem szczerze, że zapowiadało się wszystko cudownie. Do czasu.

Aven odnalazł mnie na Pokojowej Wiosce. Powędrowaliśmy poza teren Woodstocku, aby w miarę legalnie wypić tą nieszczęsną butelkę. Amarena w moim krótkim życiu jest niezbyt lubianym trunkiem, ogromnie zasiarczonym, ale powodującym napływ wspomnień z ognisk, na których zawsze ten alkohol był. Na jego obozowisku zrobiono mi też dreada (dzięki Marek! Był fajny, ale nie wierzyłeś w moje możliwości rozczesywania) i zakopano moje tak bardzo chwalone jedzenie z kryszny. Mit o zemście jednak się sprawdził.

Gdy tak sobie plułam tym całym ryżem, kaszą i fasolą, usłyszałam głos Marca Hudsona. Moje siarczyste "O kur*a!" i nagłe wyzdrowienie oznaczało tylko jedno. Wzięłam kumpla pod rękę i w te pędy na koncert! Po drodze chciałam zaliczyć toitoia. Jak na złość kolejki przewyższyły moje możliwości, a czas nie pozwalał mi na przejmowanie się takimi głupotami! Biegiem załatwiłam sprawę między drzewami (Nie jestem przecież pustą lalunią, która nigdy w takich warunkach sobie nie radziła!) i pobiegłam pod scenę. W klapkach, białej koszulce i krótkich spodenkach.


Nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego po 2 piosenkach zostałam bez jakiegokolwiek obuwia. Coś koło 3 utworów przetrwałam w młynie na boso w myślach przeplatając "Zginę! Tylko nie depcz! Nienienienie, WARA OD MOICH PALUSZKÓW!". I tutaj solidarność fanów DF była najlepszą rzeczą, jaka mogła mnie spotkać w tamtej chwili. Ciche i zapewne niepoprawne gramatycznie "I want to get up!" spowodowało serię kolejnych, niespodziewanych wydarzeń. Nigdy nie marzyłam o tym, żeby ludzie unosili mnie nad sobą, żebym mogła dryfować i chociaż raz w życiu obejrzeć występy bez nieudolnego podskakiwania w tłumie wyższym ode mnie minimum o głowę. Najpierw wylądowałam na barkach u dwóch masywnych chłopaków, później samo się potoczyło.


To był ten moment, w którym zdałam sobie sprawę gdzie jestem, kogo widzę na scenie i po ilu latach spełniłam jedno z moich największych marzeń. Łzy same poleciały, bo kto normalny powstrzymywałby je w takiej sytuacji. Dałam się ponieść chwili, śpiewałam moją łamaną angielszczyzną każdy utwór i machałam ręką w geście bojowym. Skoro ja nie byłam już w stanie rozładować emocji w młynie, to niech wiedzą, że przynajmniej jestem z nimi duchem. No chyba piękniej już być nie mogło. A jednak! Moment, w którym dryfując na fali, machając do Hermana podczas jego solówki zobaczyłam jego gest odzewu... No to była chwila, w której czułam, że mogę wszystko!

Kostrzyn oczywiście nie zakończył się na koncertach. Poznałam tam Miyu i Nietopa, których zapewne niedługo spotkam ponownie. Spotkałam też masę nietuzinkowych osób, oglądałam błotne miasto wykopane przez nieznanych mi autorów, zostałam Czarną Perłą Jacka Sparrowa i słodkim tygryskiem dla każdego, kto widział mnie w kigurumi. Puchatka nie znalazłam, ale za to pewien anglik poprosił mnie o rysunek zebry. Arbuz Wilchelm został zjedzony przez mrówki. Klapki się nie odnalazły, a podczas powrotu na namioty po DF okazało się, że Marc i Sam wyszli przed scenę. Niestety nie byłam już w stanie się tam doturlać. Mimo, że nie wszyscy dotarli (Gorgotz i Wubwoofwolf się nie zjawili!), inni mieli problem z organizacją (Dybeu. Dane do GPS na Twój namiot w niczym nie pomogą, a jazda pociągiem bez jakiegokolwiek zorganizowania sie godzinowego też nie wchodzi w grę), a niektórzy mieli pewne dramy, przez które nie udało nam się trafić na Apocaliptycę i Pull the Wire, to mój pierwszy Woodstock mogę spokojnie uznać za najpiękniejsze kilka dni w moim życiu.

Ps. Wiecie może na czym polega gra we flanki? Chciałabym się nauczyć ;)





wtorek, 2 lutego 2016

Stary, rudy miś - naprawa

Każdy z nas miał lub ma swoją ulubioną maskotkę. Jako mała dziewczynka bardzo dużo podróżowałam z rodziną. Któregoś razu pojechaliśmy odwiedzić Ciocię, która znana była z ogromnego upodobania do pluszaków. Było to uzasadnione- jako dziecko takowych nie posiadała, więc na dorosłe lata sobie kilka takowych sprawiła. Pamiętam, że wraz z bratem bawiliśmy się tymi zakurzonymi pluszakami, a ja miałam jednego upodobanego rudego misia, którego nie odstępowałam na krok. Pech chciał, że rudzielec był również faworytem w kolekcji Cioci. Z bólem serca oddała mi go pod warunkiem, ze będę o niego dbała i co jakiś czas pokazywała, że mam go przy sobie i nie został odłożony w kąt.

Od tej historii minęło już coś koło 10lat jak nie więcej. Obietnica została dotrzymana, ale z biegiem czasu Koda zaczął tracić swoje walory estetyczne. Pies wygryzł mu szramy na nosku , oczka nieco straciły swój blask, mięsiste futerko stało się wielkim kołtunem, a wypełnienie ugniotło się na tyle, że miś bardziej przypominał samą zdechłą skórkę.

Zaczęłam szukać tutoriali, ale ograniczały się one do naszycia łat, zmian oczek czy prania pluszaków w pralce.

 





















 Wyjęłam z miśka wypełnienie, które pozostawiało wiele do życzenia.























Po czym zajęłam się futerkiem. Było odnośnie pluszu wiele tutoriali, ale niezbyt dobrze one działały. Było okey, ale dopóki futerko znowu się nie splątało. Postanowiłam wykorzystać gorącą wodę i był to strzał w 10. Myślę, że jeszcze lepszy efekt byłby podczas użycia pary wodnej. Zalewałam wrzątkiem futerko i w ciągu kilku sekund rozczesywałam je metalową szczotką dla psów, które można dostać w każdym sklepie zoologicznym. Po wystygnięciu pluszu zabierałam się za kolejny fragment.























Tak rozczesanego miśka wrzuciłam do pralki na odwirowanie, wypełniłam nową watą, którą kupiłam za 10 zł w postaci poduszki ze sztucznym wypełnieniem.





















Jeszcze ostatnie czesanie...






















I gotowe, misiak jak nowy ;) Może kiedyś pokuszę się o podmianę noska, ale w sumie dodaje on mu w jakiś sposób uroku.

Jak pisałam: metoda na parę wodną może dać efekt równomiernie wyprostowanego futerka, w przypadku krótkiego pluszu powinno wystarczyć samo wyczesanie bez działania temperaturą. Nie polecam tej metody przy wyjątkowo delikatnym i przerzedzonym włosiu, raczej próbowałabym przy sztywniejszym i wcześniej sprawdzając jak pluszak zareaguje na jakimś mało widocznym miejscu.

Jeśli macie jakieś swoje metody na odnowienie pluszaków, to chętnie się z nimi zapoznam ;)