Witajcie!
Wakacje już mam za sobą, a ja dalej wspominam minione 2 miesiące świetnej zabawy. W tym roku udało mi się spotkać masę starych znajomych z osu! i poznać nowych. Wdrapałam się też na Babią i Baranią Górę. Odwiedziłam Gdańsk, Sobieszewo, Wrocław i wiele innych, ciekawych miast. Takie sobie zwiedzanie Polski. Byłam też na furmeecie i nie raz, nie dwa latałam w kostiumie Wilka po mieście.
Przechodząc do głównego tematu:
Przez długi czas próbowałam zebrać się na Woodstock. Wiem, że obecnie niektórzy ludzie przyjeżdżają tam tylko dla youtuberów, fame'u, ale pech chciał, że miałam swoje własne widzimisię, które nie pozwoliło mi przyodziać podobnych klapek na oczy.
Od (przelicza minione klasy w szkołach) 8 lat słucham Huntera. Wkręciła mnie w tą muzykę stara przyjaciółka, którą zwykłam nazywać "Baalu". Gdzieś w 6 klasie podstawówki wymarzyłam sobie pojechanie z tą właśnie osobą na koncert. Mijały wiosny, zimy i nigdy nie było możliwości urzeczywistnienia tego postanowienia. Skończyłyśmy szkołę, kontakt się zerwał, ale miłość do Hunter'a pozostała.
Było to jakieś 5-6 lat temu jak postanowiłam pojechać na Woodstock. Rodzice oczywiście tego nie popierali. Kto by puścił 13 letnie dziecko samo na taką imprezę, która wtedy była okryta gorszącymi opiniami? Temat zatarł się i powrócił w roku 2013. Znalazłam informację o tym, że panowie zagrają nad Odrą. Przekabaciłam starszego brata, aby objął mnie opieką i... wyjazd nie doszedł do skutku.
Pamiętam, że od tej pory rok rocznie w czasie tejże imprezy jeździliśmy do rodziny nad morzem. Przejeżdżając koło Kostrzyna, widząc drogowskazy i omijając je mimo wcześniejszych zapewnień "A wpadniemy na jeden dzień, co nam szkodzi" To sprawiło, że jeszcze bardziej zamarzyłam o tym, aby się tam wybrać. Podjuszana przez kolejne 3 lata przez starszych znajomych próbowałam, ale rodzice byli nieugięci. Aż tu w czerwcu słyszę: "Okej. Jedź".
Przez cały okres oczekiwania na festiwal, codziennie upewniałam się, czy przypadkiem nie był to żart z ich strony. Sukcesywnie zaczęłam zbierać niezbędne rzeczy na wyjazd, szukać informacji o dojazdach i grupach, z którymi mogłabym się tam wybrać. Po drodze było sporo utrudnień takich jak: dziury w namiocie, brak organizacji w starej grupie, utrudnienia logistyczne, czy wylądowanie w gabinecie ochroniarskim ze względu na zbyt długie krzątanie się przy półkach z latarkami, co wzbudziło podejrzenie kradzieży. Ostatecznie na 2 dni przed wyjazdem miałam wszystkie niezbędne rzeczy i przytwierdzony do plecaka miecz świetlny, który miałam wykorzystać podczas koncertu Dragonforce.
Ze względu na to, że był to mój pierwszy wyjazd do Kostrzyna,
wybrałam dojazd samochodem (z tej strony bardzo dziękuję Oli i jej Tacie
za to, że dowieźli mnie tam bez żadnych opłat i jeszcze postawili obiad
w trakcie trasy. Jesteście niesamowici! Jazda w dźwiękach Perfect'u i
naszych prób śpiewania była przecudowna, niepowtarzalna, a stoicki
spokój kierowcy w Kostrzynie i podczas deszczu do tej pory przyprawia
mnie o uśmiech). Na miejscu miałam spotkać się z Gotorim i powędrować na
pole namiotowe.
Po 5 godzinach znalazłam się na miejscu. Wędrując główną drogą słyszałam ze sceny Jurka, który witał się z ludźmi, a chwilę później pierwszy koncert. Jak pewnie wiecie, rozpoczęcie opóźniło się o godzinę. Było nam to bardzo na rękę: Ola z tatą znalazła się na Luxtorpedzie, a ja miałam trochę czasu na spotkanie Gotoriego. Widząc tych wszystkich ludzi miałam ochotę podchodzić do każdego z osobna i przytulać. Błoto, deszcz? Co to dla nas! Zawędrowaliśmy na namioty, pierwsze parę godzin spędziliśmy w największym, który przez kolejne dni stał się naszym umownym centrum dowodzenia. Mieliśmy tam swoją beczkę z piwem, arbuza Wilchelma, którego jakimś cudem przytargałam na samą górę z Lidla. Poza deszczowymi momentami konstrukcja namiotu pełniła funkcję suszarki do ubrań.
Niestety nie jestem w stanie opisać konkretnie co było pierwsze, drugie, rano, wieczorem. Dla mnie na Woodstocku czas się zatrzymał. Przestałam zwracać uwagę na pory dnia, nocy. Wszystkie dni zlały się w jedną piękną całość.
Nie mogłam namówić moich znajomych na Łzy. Tak długo biegałam po polu namiotowym, aż dwóch miłych chłopaków zgodziło się ze mną wybrać. Ta moc przekonywania! Mała scena ledwo pomieściła ludzi, a sam koncert był dla mnie niczym ogromne karaoke, w którym znałam na pamięć każdą piosenkę. Interakcja z ludźmi zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Moje resztki nieśmiałości odpłynęły daleko, a niepewność zniknęła niczym pękająca bańka mydlana. To właśnie było moje miejsce, mój czas. Mentalny drugi dom. Po tych wszystkich Narcyzach, Agnieszkach, Oczach szeroko zamkniętych zostałam tym razem ja zaciągnięta na Hey. Nie jest to muzyka, która przewijała się w moim domu. Nie weszliśmy nawet na teren sceny, ale koncert z szacunkiem przesłuchaliśmy i obejrzeliśmy.
Zgodnie w 3 osoby już z mojego obozu znaleźliśmy się na Decapitated. Laureat Złotego Bączka odstawił show i to genialne! Nie myślcie sobie, że stałam gdzieś z dala od rozszalałego tłumu! Po pierwszych utworach zgubiliśmy się w moshu. Co było najśmieszniejsze w moim przypadku: zanim tam wstrzeliłam moje 55kg i 164cm, 2 razy dosłownie odbiłam się od młyna. Do 3 razy sztuka? Nie poddałam się! Wzięłam kilkumetrowy rozpęd i dumna z siebie szarżowałam w epicentrum przez kolejne kilkanaście minut. Było warto!
Ostatnim ważnym dla mnie koncertem był Dragonforce, ale zanim do niego przejdę:
Z rana poszliśmy się wykąpać pod prysznicami. Chodziliśmy sobie w klapeczkach, krótkich spodenkach. Ogólnie były to rzeczy przejściowe, aby przed DF pójść na namioty i założyć bojówki, glany, ciemne koszulki. Przez długi czas szukał mnie Aven z Amareną. Zanim mnie odnalazł, postanowiłam spróbować obalić mit o zemście z Kryszny. Jedzenie jest przepyszne! Naprawdę byłam nim zachwycona. Za 8 zł dostajecie taki ładny, spory talerz jedzenia - ryż z curry, kasza manna wymieszana z jabłkiem i coś co można porównać do mączastego, ostrego gulaszu bez mięsa. Jak widzicie, to wszystko obficie posypano nam czymś na wzór prażynek. Powiem szczerze, że zapowiadało się wszystko cudownie. Do czasu.
Aven odnalazł mnie na Pokojowej Wiosce. Powędrowaliśmy poza teren Woodstocku, aby w miarę legalnie wypić tą nieszczęsną butelkę. Amarena w moim krótkim życiu jest niezbyt lubianym trunkiem, ogromnie zasiarczonym, ale powodującym napływ wspomnień z ognisk, na których zawsze ten alkohol był. Na jego obozowisku zrobiono mi też dreada (dzięki Marek! Był fajny, ale nie wierzyłeś w moje możliwości rozczesywania) i zakopano moje tak bardzo chwalone jedzenie z kryszny. Mit o zemście jednak się sprawdził.
Gdy tak sobie plułam tym całym ryżem, kaszą i fasolą, usłyszałam głos Marca Hudsona. Moje siarczyste "O kur*a!" i nagłe wyzdrowienie oznaczało tylko jedno. Wzięłam kumpla pod rękę i w te pędy na koncert! Po drodze chciałam zaliczyć toitoia. Jak na złość kolejki przewyższyły moje możliwości, a czas nie pozwalał mi na przejmowanie się takimi głupotami! Biegiem załatwiłam sprawę między drzewami (Nie jestem przecież pustą lalunią, która nigdy w takich warunkach sobie nie radziła!) i pobiegłam pod scenę. W klapkach, białej koszulce i krótkich spodenkach.
Nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego po 2 piosenkach zostałam bez jakiegokolwiek obuwia. Coś koło 3 utworów przetrwałam w młynie na boso w myślach przeplatając "Zginę! Tylko nie depcz! Nienienienie, WARA OD MOICH PALUSZKÓW!". I tutaj solidarność fanów DF była najlepszą rzeczą, jaka mogła mnie spotkać w tamtej chwili. Ciche i zapewne niepoprawne gramatycznie "I want to get up!" spowodowało serię kolejnych, niespodziewanych wydarzeń. Nigdy nie marzyłam o tym, żeby ludzie unosili mnie nad sobą, żebym mogła dryfować i chociaż raz w życiu obejrzeć występy bez nieudolnego podskakiwania w tłumie wyższym ode mnie minimum o głowę. Najpierw wylądowałam na barkach u dwóch masywnych chłopaków, później samo się potoczyło.
To był ten moment, w którym zdałam sobie sprawę gdzie jestem, kogo widzę na scenie i po ilu latach spełniłam jedno z moich największych marzeń. Łzy same poleciały, bo kto normalny powstrzymywałby je w takiej sytuacji. Dałam się ponieść chwili, śpiewałam moją łamaną angielszczyzną każdy utwór i machałam ręką w geście bojowym. Skoro ja nie byłam już w stanie rozładować emocji w młynie, to niech wiedzą, że przynajmniej jestem z nimi duchem. No chyba piękniej już być nie mogło. A jednak! Moment, w którym dryfując na fali, machając do Hermana podczas jego solówki zobaczyłam jego gest odzewu... No to była chwila, w której czułam, że mogę wszystko!
Kostrzyn oczywiście nie zakończył się na koncertach. Poznałam tam Miyu i Nietopa, których zapewne niedługo spotkam ponownie. Spotkałam też masę nietuzinkowych osób, oglądałam błotne miasto wykopane przez nieznanych mi autorów, zostałam Czarną Perłą Jacka Sparrowa i słodkim tygryskiem dla każdego, kto widział mnie w kigurumi. Puchatka nie znalazłam, ale za to pewien anglik poprosił mnie o rysunek zebry. Arbuz Wilchelm został zjedzony przez mrówki. Klapki się nie odnalazły, a podczas powrotu na namioty po DF okazało się, że Marc i Sam wyszli przed scenę. Niestety nie byłam już w stanie się tam doturlać. Mimo, że nie wszyscy dotarli (Gorgotz i Wubwoofwolf się nie zjawili!), inni mieli problem z organizacją (Dybeu. Dane do GPS na Twój namiot w niczym nie pomogą, a jazda pociągiem bez jakiegokolwiek zorganizowania sie godzinowego też nie wchodzi w grę), a niektórzy mieli pewne dramy, przez które nie udało nam się trafić na Apocaliptycę i Pull the Wire, to mój pierwszy Woodstock mogę spokojnie uznać za najpiękniejsze kilka dni w moim życiu.
Ps. Wiecie może na czym polega gra we flanki? Chciałabym się nauczyć ;)